Mike Dash

Granice poznania

 

Rozdział 1

Dziwna planeta

 

Czerwony śnieg. Rdzawe plamy szpecą dziewiczą biel Antarktyki: dotyk nieznanego w postaci niezmywalnych plam. Czerwone jak krew krople spadają z nieruchomej twarzy posągu Madonny, pstrząc świeżo uprane pokrycie ołtarza. Nienaturalna czerwień w świecie bieli - coś zupełnie nie na miejscu.

Na początku wypraw na biegun południowy plamy czerwonego śniegu znalezione na obrzeżach kontynentu stanowiły jedną z zagadek, która zresztą szybko została rozwiązana. Śniegi Antarktydy zanieczyszczone były odchodami pingwinów, zabarwionymi na czerwono zjadanymi przez te zwierzęta skorupiakami. Teraz nikt już nie dziwi się rdzawym plamom.

Tyle tylko, że pojawiły się one także gdzie indziej. We włoskiej prowincji Macerata w końcu XIX wieku niebo pokryło się miriadami malutkich chmurek koloru krwi. Kiedy zaczęła się burza, z chmur spadły na ziemię setki tysięcy nasion roślin znanych jedynie w Afryce Środkowej i na wyspach Morza Karaibskiego. Tuż po północy 20 maja 1857 roku w zakurzonym Bagdadzie najpierw ujrzano czerwoną, niesamowitą poświatę, a następnie zapadły nieprzeniknione ciemności. Mieszkańcy wpadli w panikę, a wówczas na miasto zaczął padać gęsty deszcz piachu. 24 października 1987 roku nad niewielkim miastem Stroud w Gloucester także pojawiła się czerwona chmura, z której spadły na ziemię setki różowych żabek wielkości paznokcia, wprawiając w najwyższe zdumienie mieszkańców śpieszących do codziennych zajęć [Bob Rickard, When pink frogs fell, "Fortean Times", nr 51 (zima 1988-89) s. 14-15. Dwa tygodnie wcześniej były też deszcze różowo-czerwonych żab nad Cirencester oraz nieco później nad Cheltenham. Ian Darling z Trustu Konserwacji Przyrody w Gloucester (GTNC) powiedział, że żaby w gruncie rzeczy nie były czerwone ani różowe, ale były albinosami, którym barwę nadawała krew prześwitująca przez jasną skórę. GTNC przypuszcza, iż spadające z nieba płazy mogły pochodzić z Sahary, a wiatr o sile huraganu przeniósł je na północ wraz z pewną ilością czerwonego afrykańskiego piasku, który mniej więcej w tym samym czasie spadł na Anglię. Rickard wspomina o kilku innych hipotezach GTNC, jak również o tym, że w okresie gdy obserwowano deszcz żab, na ekranach ukazał się film The Love Child; plakat reklamowy ukazywał spadające z nieba różowe żaby, w ścieżce dźwiękowej filmu zaś znajdowała się piosenka zatytułowana "The Pink Frogs" (Różowe żaby). Patrz artykuł More on pink frogs, "Fortean Times", nr 52 (lato 1989) s. 79, gdzie zamieszczono cztery kolejne relacje o tych zwierzętach, z których jedna pochodzi z lat dwudziestych. Relacje te potwierdzają wątpliwości co do hipotezy o afrykańskim pochodzeniu żab.].

Trzy czerwone substancje, spadające z nieba. Takie rzeczy zdarzają się wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z nie wyjaśnionymi zjawiskami. Łącząc się z innymi elementami, tworzą barwny świat nawiedzany przez kosmitów i wróżki, cuda i dziwy, potwory i duchy - od Alaski po Argentynę, od Wielkiej Brytanii po Japonię.

Badać je można różnymi metodami: na przykład sporządzić wykaz zjawisk w każdym kraju na jakimś kontynencie, opatrzyć datą i numerem, a następnie wprowadzić do komputera, który być może stwierdzi, iż duchy najczęściej pojawiają się w pobliżu bieżącej wody, albo że dziwne zjawiska mają przeważnie miejsce w środę; grupować według kategorii - osobno potwory, osobno duchy, i szukać ewentualnego związku między jednym i drugim; albo według kolorów, mając nadzieję, iż takie nietypowe podejście pobudzi intuicję i pomoże znaleźć wytłumaczenie.

Rozpatrzmy inne kolory. Żółty: żółty deszcz spadł na Afganistan w latach osiemdziesiątych podczas sowieckiej okupacji kraju. Obawiano się, że to rosyjska broń chemiczna, lecz potem okazało się, iż są to wysuszone odchody milionów pszczół. Zielony: świecące na zielono UFO w kształcie dysku unosiło się w nocy 28 lipca 1989 roku nad składem broni w pobliżu Astrachania, a widzieli je wartownicy dwóch jednostek armii, stacjonujących w tym rejonie. Niebieski: 19 lipca 1888 roku trzynastoletni Jean Bernard ujrzał Matkę Boską w wiosce Vallensanges, w pobliżu St Etienne we Francji. Miała na sobie białą szatę i niebieski płaszcz w złociste gwiazdy, zachęcała do zabicia jaszczurki. Srebrny: taką barwę miał Wielki Błotny Potwór, liczący dwa i pół metra stwór podobny do małpy, który nawiedzał Murphysboro w stanie Illinois w latach 1972-1988. Dwóch mężczyzn widziało go o pierwszej trzydzieści w nocy, jak szedł wzdłuż alei równoległej do złomowiska wraków samochodowych. Miał błyszczące czerwone oczy i żółte zęby, rozsiewał woń ścieków i skunksów.

Przenieśmy się na inny kontynent - obojętne gdzie. Ten sam repertuar: wizja Matki Boskiej w pewnej sypialni w Patagonii i spotkanie z diabłem w irlandzkim pubie; wielki wąż morski na północnym Atlantyku i gigantyczne kręgi fosforyzującego blasku wijące się pod powierzchnią spokojnych wód Zatoki Perskiej; widmowi jeźdźcy na pustyni Mezopotamii i grób Chrystusa - w Japonii; rysunek układu planetarnego rozciągający się na przestrzeni setek mil w australijskim buszu i złośliwe duszki w spluwaczce niemieckiego dentysty, dr. Bachseitza... Trzeba przyznać, że na tej planecie nie brak cudów.

Na przeciwległym do Antarktydy końcu świata, nad położonym na Alasce lodowcem Muir ukazuje się na niebie widmowe miasteczko. Jest to zaczarowane Ciche Miasto, jeden z najdziwniejszych i najbardziej urzekających widoków świata: plątanina najosobliwszych form architektonicznych, od skupisk połyskliwych wieżyc, po spadziste dachy, obeliski, monolity i zamki, a wszystko to migocze i skrzy się ponad głębokimi na dwieście metrów krystalicznymi wodami Glacier Bay - tak piękne, że brak słów. Jedni powiadają, że jest to widok prawdziwego starożytnego miasta, zalanego obecnie wodą spływającą z lodowca; inni twierdzą, iż jest to miraż, może Bristolu, a może stolicy jakiejś nie odkrytej cywilizacji, która rozwinęła się w pobliżu bieguna północnego. Nie jest to jedyne widmowe miasto w rejonie dalekiej Północy. W czasach zimnej wojny, kiedy Amerykanie zakładali bazy wojskowe na Grenlandii, aby opracować metody walki w warunkach arktycznych, żołnierze z gorących jak piec równin środkowych stanów widywali niekiedy na białym horyzoncie "średniej wielkości miasteczka Zachodu", a wizje były tak klarowne, że można było odróżnić poszczególne budynki i kościoły.

To właśnie nad Alaską 17 listopada 1986 roku japoński transportowy boeing 747 podczas kursu z Paryża do Tokio miał niebezpiecznie bliskie spotkanie z przeogromnym UFO. Było już ciemno. Doświadczony pilot, kapitan Kenju Terauchi, pierwszy dostrzegł jakieś niezwykłe światła w trakcie przelotu nad północno-wschodnią częścią stanu, na wysokości około dziesięciu kilometrów. Światła znajdowały się po jego lewej stronie, jakieś sześćset metrów poniżej. Uznał, że jest to chyba samolot wojskowy. Ale utrzymywały tę samą prędkość i gdy boeing zrobił skręt w lewo, światła znalazły się przed samolotem. Zdawało się, iż są teraz bliżej, a Terauchi i jego załoga stwierdzili, że tworzą obecnie dwie grupy obiektów, każda składająca się ze stu dwudziestu prostokątnych świateł ustawionych w rzędy. Okazało się, że znajdują się w odległości nie większej niż czterysta metrów od samolotu i że są nieco od niego mniejsze.

Zaniepokojona załoga skontaktowała się z kontrolą naziemną w Anchorage, pytając, czy obiekty są widoczne na radarze. Nie były, ale prawdopodobnie zakłócały przekaz radiowy między samolotem a ziemią, bo ulegał coraz większym zniekształceniom. Wkrótce potem formacja świateł skręciła w lewo, a Terauchi dostrzegł w odległości dziesięciu lub dwunastu kilometrów trzeci nie zidentyfikowany obiekt. Był widoczny na radarach boeinga i kontroli lotów. Z wolna pozostawał w tyle. Aż nagle, kiedy piloci wychylili się, żeby sprawdzić, czy wciąż znajduje się za nimi, ujrzeli obiekt tuż nad ogonem, lśniący blaskiem odbitym od świateł na ziemi. Terauchiemu obiekt wydawał się ogromny - przypuszczalnie dwukrotnie większy niż jego transportowiec - i kształtem przypominał Saturna. Przestraszona załoga poprosiła kontrolerów o pozwolenie wykonania manewru wymijającego. Otrzymała zgodę, ale obiekt nadal ścigał ich na ogonie, mimo iż starali się go zgubić. Gdy wreszcie kontrola lotów skierowała w ten rejon inny odrzutowiec, aby potwierdził obecność owego niezwykłego obiektu, ogromne UFO zniknęło i - jak to ujął Terauchi - "pozostało już tylko światło Księżyca".

Bardziej na południe, w Kanadzie: w połowie lat siedemdziesiątych mieszkańców Burlington w Ontario nękały dziwne wybuchy w powietrzu, coś w rodzaju "trzęsień nieba", choć w okolicy nie stacjonowały ponaddżwiękowe samoloty ani też nie używano materiałów wybuchowych na ziemi; morski potwór nazywany Caddy nawiedza wody wokół Victorii w Brytyjskiej Kolumbii, a na drugim krańcu kraju trzy płonące statki-widma pływają z niewiarygodną prędkością po cieśninie Northumberland, pomiędzy Wyspą Księcia Edwarda i Nową Szkocją, a tłumy ciekawych obserwują, jak obiekty zmierzają ku nieuniknionej kolizji ze skałami. W 1910 roku w miejscowości Saskatchewan, w prowincji Gravelbourg, znaleziono ślady ludzkich stóp odciśnięte w granicie miliony lat przed pojawieniem się człowieka na Ziemi. W grudniu 1889 roku w Clarendon, w Quebec, badacz Percy Woodcock odbył kilkugodzinną rozmowę z niewidzialną istotą, którą córka farmerów, Dagg, odkryła w szopie. Mówiąc gburowatym głosem ze środka podłogi, istota najpierw przedstawiła się jako diabeł, który spowodował kilka pożarów nękających ostatnio rodzinę. Z czasem głos zaczął się zmieniać i w drugim tygodniu brzmiał już o wiele łagodniej, choć nadal wprawiał w zakłopotanie rozmówców, podając szczegóły z ich życia lub miotając bluźnierstwa. Wreszcie w dniu, w którym obiecał się wynieść, oznajmił, iż jest aniołem i jął wyśpiewywać pieśni religijne tak "pięknym, podobnym do fletu głosem", że poproszono go, aby został. Mimo to jednak odszedł.

Przenieśmy się jeszcze dalej na południe, do Stanów Zjednoczonych. Tam, gdzie w 1947 roku nastała era latających spodków, grasują podobne do małp potwory. Tam też podczas II wojny światowej niewielka miejscowość Mattoon w Illinois padła ofiarą "Szalonego Gazownika", widmowego anestezjologa, rozpylającego nocą po domach tajemniczy paraliżujący gaz, po którym ludzie mieli mdłości i nie mogli się poruszyć przez blisko godzinę. Gazownik - opisany przez jednego świadka jako mężczyzna "wysoki, ubrany na czarno, noszący na głowie ściśle przylegającą czapkę", przez innego zaś jako "ubrana po męsku kobieta", która pozostawiła ślady wysokich obcasów na ziemi pod oknem sypialni - uchodził pościgowi, ale nigdy niczego nie ukradł ani też nikogo nie napadł. Paraliżujący gaz, według świadków, pachniał kwiatami [Większość relacji o tym osobliwym zjawisku, które trwało od 31 sierpnia do 12 września 1944 roku, pochodzi z pracy dyplomowej studenta socjologii Donalda Johnsona, zatytułowanej The Phantom Anaesthetist of Mattoon: a field study of mass hysteria (Widmowy gazownik z Mattoon: studium zbiorowej histerii), "Journal of Abnormal and Social Psychology", nr 40 (1945) s. 175-186. Jak sam tytuł wskazuje, autor uznał, że zjawisko to jest nierzeczywiste. Ostatnio przypadki te ponownie analizował Loren Coleman w opracowaniu Mysterious America (Londyn, Faber & Faber, 1983 s. 191-201) oraz Willy Smith w Mattoon Revisited, "Magonia", nr 48 (styczeń 1994) s. 3-6. Obaj skłaniają się ku poglądowi, że w całej sprawie było coś więcej niż tylko to, co sugeruje Johnson.].

W Houston w Teksasie w 1983 roku wśród dzieci zapanowała dziwna panika. Podobno w szkołach grasowały złośliwe smurfy, kalecząc uczniów i mordując pracowników. Zbrodnicze postacie z filmów rysunkowych, uzbrojone w noże i broń automatyczną, zdaniem jednych zabijały każdego, kto miał na sobie coś niebieskiego; inni natomiast twierdzili, że bezpieczne są tylko osoby, które mają na sobie właśnie niebieską odzież. W okręgu szkolnym Aldine psychoza była jeszcze większa, kiedy rozeszły się pogłoski, iż smurfy czają się w toaletach szkolnych. Dochodzenie wykazało, że panika rozpoczęła się po nadaniu przez telewizję informacji o aresztowaniu młodzieżowego gangu ulicznego, nazywanego Smurfami. Policja twierdziła, że w żadnej szkole nie odnotowano masakry, zatrzymano natomiast prawie pięćdziesiąt osób oskarżonych o "smurfowe" przestępstwa, przeważnie kradzieże i włamania.

Dalej na południe - Ameryka Środkowa. Tradycja ludowa głosi, że w tropikalnych lasach żyją karły, zwane Dwendis (zniekształcone hiszpańskie słowo duende, czyli chochlik). Liczą ponoć 135 cm wzrostu, mają żółte, płaskie twarze, przebywają w pobliżu ludzkich siedzib i kradną dzieci. W Mexico City jesienią 1593 roku pewien żołnierz, stojący na warcie w Manili zmaterializował się na Plaża Mayor, przeniesiony przypuszczalnie wskutek teleportacji (albo, jak to w owym czasie interpretowano, za sprawą szatana) przez całą szerokość Pacyfiku. Został, rzecz jasna, wtrącony do więzienia, gdzie próbowano zmusić go do przyznania, że jest wyznawcą diabła. Na wyspie Morza Karaibskiego, Puerto Rico, demoniczny człowiek-bestia, zwany chupacabaras (kozodój), który "wyssał życie" z pięciu kozłów i dwudziestu papug w święto Halloween w 1995 roku, wdarł się do pewnego domu w Caguas, gdzie rozszarpał misia-zabawkę, a na parapecie okna zostawił kałużę śluzu. Rysownik przedstawia go jako istotę dwunożną o czerwonych ślepiach i ostrych pazurach, z kolcami wzdłuż grzbietu. Niektórzy powiadają, że ma także rozdwojony ogon i racice. Przez kilka miesięcy napływały relacje o atakach chupacabaras na wybrzeżach wysp Morza Karaibskiego i Zatoki Meksykańskiej, w Wenezueli na południu i od Veracruz w Meksyku aż po północną Florydę.

Mówi się, że w tropikalnych lasach i na ogromnych przestrzeniach pampasów Ameryki Południowej mieszkają ogromne węże. W kwietniu 1949 roku w dolnym biegu rzeki Abuna znaleziono i sfotografowano martwe ciało węża, mierzące czterdzieści pięć metrów. Zwierzę to nosi nazwę sucuriju gigante, czyli wielki boa. Z kolei w 1933 roku w Rio Negro znaleziono i zabito z karabinu węża mierzącego około trzydziestu metrów, a w ruinach Fortu Tabatinga nad rzeką Oiapoc upolowano innego, o długości około trzydziestu pięciu metrów. W Brazylii natomiast tuż po północy 16 października 1957 roku dwudziestotrzyletni syn farmera, Antonio Villas Boas, ujrzał ogromną "gwiazdę" spadającą z nieba na pole, które orał w świetle latarni. W odległości nie większej niż piętnaście metrów od niego wylądował jakiś obiekt w kształcie jajka. Silnik traktora zgasł, a w chwilę później napadły na Antonia trzy małe istoty i siłą zaciągnęły go na pokład pojazdu. Po swego rodzaju badaniu medycznym i bezskutecznych próbach porozumienia się szczekaniem i skowytem porywacze zostawili młodzieńca w pomieszczeniu wyposażonym tylko w kanapę. W chwilę potem drzwi otworzyły się i stanęła w nich naga istota płci żeńskiej, mierząca niespełna półtora metra wzrostu. Była najwyraźniej kobietą, i to wyjątkowo piękną, choć włosy na głowie miała prawie białe, a łonowe - koloru krwi. Nie pocałowała Antonia, lecz ugryzła go w policzek. Kochali się dwa razy, po czym kobieta poklepała się po brzuchu i wskazała na niebo, jakby pragnąc powiedzieć, że ich dziecko urodzi się na innej planecie. Młodzieńca zaniesiono z powrotem na pole, a obiekt wystartował, mocno przechylając się na jeden bok. Prawie świtało [Relacja Antonia Villas Boas została opublikowana dopiero w 1964 roku, zapewne dlatego, że ufolodzy uznali ją za zbyt niewiarygodną i obawiali się, że ujawnienie szczegółów incydentu może w oczach opinii publicznej zdyskredytować badania nad UFO. A jednak okazało się, iż jest to w Stanach Zjednoczonych pierwsze z serii uprowadzeń o wyraźnym podłożu seksualnym. Gordon Creighton, The Amazing Case of Antonio Villa Boas w opracowaniu Charlesa Bowena The Humanoids (Londyn, Futura, 1977) s. 200-238.].

Przenieśmy się w najdalej na południe wysunięty rejon Patagonii. Tutaj w 1897 roku chilijski farmer, mieszkający na wybrzeżu Jeziora Białego, opowiadał dr. Clementiemu Onelli z zoo w Buenos Aires, że nocą słychać w okolicy dziwne odgłosy - jakby ciężkiego wozu ciągnionego po kamienistym brzegu. Podczas pełni Księżyca - dodał - z półmroku wyłania się ogromny, długoszyi potwór, płynąc po atramentowo czarnych, gładkich wodach jeziora. Nie był to jedyny zanotowany przez Onelliego przypadek obserwacji tak zwanego patagońskiego plezjozaura. W 1922 roku amerykański poszukiwacz złota Martin Sheffield penetrował właśnie terytorium Chubut, gdzie natknął się na jezioro tak odosobnione, że nie miało nawet nazwy. W nadbrzeżnym żwirze dostrzegł prowadzące ku wodzie dziwne głębokie ślady łap, które, jego zdaniem, musiało zostawić jakieś ciężkie zwierzę. Sheffield relacjonuje: "Ujrzałem w środku jeziora zwierzę o szyi długiej jak łabędź, a po ruchach zorientowałem się, że ciało ma jak krokodyl". Onelli, który w owym czasie pełnił już funkcję dyrektora zoo, zorganizował ekspedycję naukową w rejon jeziora. Jego grupa obserwowała je z brzegu przez kilka tygodni, aż do pory zimowej. Wtedy wysadzono w głębinach wód jedenaście ładunków dynamitu w nadziei wypędzenia potwora na powierzchnię. Woda aż się pieniła, lecz żaden prehistoryczny stwór nie wypłynął i ekipa z pustymi rękoma wróciła do Buenos Aires.

Dalej już nic nie ma. Na południe od Patagonii znajduje się tylko Tierra del Fuego, lodowata Ziemia Ognista, a za nią wody Oceanu Spokojnego. A na nim niewiele już pozostało, nie licząc kilkunastu "rzekomych wysp", czyli zwietrzałych skał na zmarzniętych wodach, które ponoć odwiedzali i badali najwytrwalsi żeglarze, lecz których późniejsze wyprawy jakoś nie mogły odnaleźć. Wiele z nich z pewnością w ogóle nie istniało, będąc jedynie skutkiem złudzenia lub błędów nawigacyjnych. Lecz nawet dziś można by było coś na nich znaleźć i kto wie, czy nie zawierają jakichś nieznanych form życia. Na wyspie Kerguelen, która z pewnością istnieje na pomoc od antarktycznego kręgu polarnego, wyprawa morska zorganizowana w maju 1840 roku odkryła ślady kopyt jakiegoś dużego, nieznanego zwierzęcia, które najwyraźniej wyszło z wody.

Inny kontynent? To może Afryka? W czasach Idi Amina Uganda słynęła z mówiącego żółwia, który wędrując po kraju, przepowiadał dyktatorowi kłopoty. Doniesiono, że pewnego razu przyszedł na posterunek policji i zażądał, żeby go przetransportować do miasta Jinja w pobliżu Kampali, gdzie miał się spotkać z gubernatorem prowincji i komisarzem policji. Ważne osobistości gorliwie zaprzeczały, jakoby coś takiego miało miejsce. Sam Amin wydał oświadczenie, karcąc swych poddanych za "dawanie wiary plotkom", i zagroził, że każdego, kto będzie rozpowszechniał opowieści o żółwiu, postawi przed plutonem egzekucyjnym. Czternaście lat później, gdy kraj ogarnęła epidemia AIDS, do wioski Kayabagalo przybył mówiący kozioł, wołający "przerażającym, wielkim głosem", że choroba jest karą boską za nieprzestrzeganie dziesięciorga przykazań. W Burundi ludzie wierzą, iż w jeziorze Tanganika i w rzece Lukuga roi się od rusałek-wampirzyc, noszących nazwę mambu mutu, które zabijają ludzi, żeby zjadać ich mózgi i wysysać krew. W Nigerii i Zambii krążą opowieści o podobnych stworzeniach lądowych, tyle że mniej niebezpiecznych. W Zanzibarze ludzie żyją w strachu przed atakami latającego karła o skrzydłach nietoperza, który pojawiał się nocą w domach najpierw w 1972, a potem w 1995 roku. Popobawa - co w języku suahili oznacza "nietoperz" i "skrzydło" - zmusza ofiary do sodomicznego stosunku, a potem grozi, że powróci, jeśli nie opowiedzą wszystkim o tym, co ich spotkało. Na ulicach wyspy miały miejsce niesamowite sceny, kiedy to napadnięci zaczepiali zupełnie obcych ludzi, aby im powiedzieć, w jaki sposób zostali zgwałceni przez człowieka-nietoperza. Panika miała wpływ nawet na wybory. Premier Zanzibaru oskarżał opozycję o zaprzedanie się popobawie, tymczasem oponenci zarzucali mu, że sam jest karłem-sodomitą.

23 grudnia 1982 roku na dom Petera Kavoi w miejscowości Machakos w Kenii spadł deszcz kamieni, i to z jasnego nieba. Bombardowanie trwało przez kilka tygodni, mimo iż cały czas obecni tam byli badacze. Kavoi zwierzał się jednemu z nich: "Moje życie stało się niewiarygodnym koszmarem. Spadają nawet na mnie i ranią twarz. Syn i wnuki tak się wystraszyli, że uciekli z domu, a sąsiedzi mówią, iż jesteśmy przeklęci. Powiem panu szczerze, że to wszystko doprowadza nas już do szału". Najdziwniejsze było to, iż kamienie nadlatywały z różnych kierunków - jedne szybowały poziomo, inne spadały pionowo, łagodnie lub z taką siłą, że się rozpadały. Zebrano próbki - niczym się nie różniły od miejscowych otoczaków i skał. I tak oto powróciliśmy do spadających z nieba przedmiotów.

Inne kraje? Proszę bardzo. W Indonezji, na wyspie Seram w archipelagu Molukków, orang bati, czyli "latający ludzie" - diabelskie stworzenia w ludzkiej postaci, o czerwonej skórze, czarnych skrzydłach i z długimi, cienkimi ogonami - schodzą z górskich kryjówek, żeby porywać nieostrożne dzieci z wybrzeża. W Rosji zorganizowano w 1987 roku wyprawę na Kamczatkę - najdalszy rejon Syberii - w celu poszukiwań potwornego irkuiem, ssaka nieznanego pochodzenia, który wygląda jak niedźwiedź polarny, lecz porusza się jak gąsienica. Dwa lata wcześniej w Hiszpanii farmerzy z okolic Pulpi, na południowo-wschodnim wybrzeżu, cierpieli z powodu długotrwałej suszy, którą przypisywali tajemniczym samolotom. Albowiem ilekroć na horyzoncie pojawiały się czarne burzowe chmury, zapowiadające upragniony deszcz, z sekretnego lotniska startowały samoloty, rozpylające substancje chemiczne, które rozpraszały chmury. Plotka głosiła, że akcję tę finansują miejscowi plantatorzy pomidorów albo fanatyczni astronomowie, pragnący zapewnić sobie czyste niebo do prowadzenia obserwacji. Wiara w duchy natury jest na Islandii tak silna, że po serii awarii spychaczy przedstawiciele ministerstwa transportu postanowili prowadzić negocjacje ze złośliwymi elfami, które wedle powszechnego przekonania były sprawcami kłopotów. Problem rozwiązano dzięki pośrednictwu mediów. W latach siedemdziesiątych XVIII wieku na Mauritiusie latarnik-czarownik imieniem Bottineau dokładnie przepowiadał przybycie statków na wyspę na cztery dni przed ich pojawieniem się na horyzoncie. Stworzona przez niego nauskopia, czyli sztuka rozpoznawania ruchu statków na podstawie zmian w układzie chmur oraz innych zjawisk atmosferycznych, przez lata okazywała się skuteczna, ale zaniknęła krótko po jego śmierci i nikt już potem nie potrafił jej odtworzyć. W Niemczech niejaki Orffyreus skonstruował pewnego razu perpetuum mobile, a wspomniany wcześniej nieszczęsny dentysta Karl Bachseitz miał mówiącą spluwaczkę...

Zatrzymajmy się na chwilę przy tym przypadku. Jest o wiele bardziej złożony, niż się na pierwszy rzut oka zdaje, i, podobnie jak wiele innych, nie da się jednoznacznie wytłumaczyć. Sześćdziesięcioletni chirurg szczękowy, dr Bachseitz, mieszkał i pracował w małym niemieckim miasteczku Neutraubling, a pomagała mu siedemnastoletnia asystentka, Claudia Judenmann. Pewnego dnia wiosną 1982 roku jakaś pacjentka pochyliła się nad spluwaczką, żeby wypłukać usta. Spluwaczka powiedziała: "Zamknij dziób". W kilka dni później siedzący na fotelu mężczyzna usłyszał polecenie spluwaczki: "Otwórz szerzej gębę, idioto". Następną ofiarą była pewna kobieta, korzystająca z toalety chirurga. Gdy tylko usiadła na sedesie, usłyszała z dołu głos mówiący: "Przesuń się, bo nic nie widzę".

Przez jedenaście następnych miesięcy dr Bachseitz cierpiał katusze. Głos przerywał mu pracę nawet dziewięćdziesiąt razy dziennie, przejmował rozmowy telefoniczne, gardłowym bawarskim dialektem obrażał jego i pacjentów, zapowiadał też, że żonie doktora zgotuje marny los. Przedstawił się nawet, podając imię Chopper, bluzgał najgorszymi wyrazami na chirurga, ale równocześnie bardzo miło odnosił się do Claudii, pytając, jak jej się podobał weekend, sprawiając tym samym wrażenie, iż wie, co w tym czasie robiła.

W lutym 1982 roku zdesperowany Bachseitz miał dość. Złożył pozew przeciwko nieznanym osobom, zarzucając im nękanie i krzywdy, zaprosił też najwybitniejszego niemieckiego badacza poltergeistów, Hansa Bendera, a także policjantów, przedstawicieli poczty i ekipę telewizyjną. Bender odbył rozmowę z głosem, który błagał: "Proszę, pomóż mi. Uwolnij mnie stąd". Pracownicy poczty odłączyli telefon - bynajmniej nie dlatego, że przestał działać - a ekipa telewizyjna filmowała i nagrywała głos przemawiający do Claudii przez telefoniczną wtyczkę. Ale to policja uczyniła największy postęp w całej sprawie. Na początku marca oskarżyciel publiczny w pobliskim Regensburgu, Elmar Fischer, oznajmił, że jego ludzie rozwiązali zagadkę: był to kawał sfabrykowany przez Bachseitza i Claudię techniką "projekcji głosu".

W końcu Claudia pojawiła się w programie telewizyjnym i potwierdziła, że tak właśnie było. Ona i dr Bachseitz współpracowali z pewnym nieznanym mężczyzną, który telefonował po kilka razy dziennie do gabinetu, przybierając charakterystyczny głos Choppera. Wyjaśnienie to, rzecz jasna, zadowoliło większość ludzi, nie wniesiono jednak oskarżenia przeciwko dentyście i jego asystentce, choć oboje teoretycznie powinni dostać trzy lata odsiadki za "symulowanie przestępstwa". Jest całkiem prawdopodobne, że był to zwykły żart. Ale oficjalne tłumaczenie pozostawia wiele znaków zapytania. Nie wyjaśnia na przykład, dlaczego szanowany lekarz narażał się przez blisko rok na wysłuchiwanie ordynarnych wyzwisk przez telefon i zwracał na siebie uwagę w tak dziwaczny sposób tylko po to, by zaspokoić kaprys niezrównoważonego osobnika, którego nawet nie znał. Nie wyjaśnia też, dlaczego ów głos dobywał się z umywalek, toalet, lamp i spluwaczek, i skąd wiedział, jak Claudia spędza weekendy. Trudno zrozumieć powody, dla których dentysta ujawnił swoje żarty policji, chyba że chciał się zabawić jej kosztem. Dlatego należy przypuszczać, iż za wypowiedzią dla telewizji kryło się coś więcej.

Historia dr. Bachseitza to połączenie tego, co przyziemne, z tym, co w najwyższym stopniu niezwykłe, czyli medycznej prozy gabinetu dentystycznego z zupełnie obcą rzeczywistością, która się w nim zadomowiła. To także ostrzeżenie, iż wszystko, co z pozoru zwyczajne, może okazać się w najwyższym stopniu dziwaczne, że jeśli nawet jakaś dziedzina nie wydaje się tajemnicza, nie znaczy to wcale, iż nie kryje niespodzianek. A co istotniejsze, przywodzi na myśl inne dziwne zjawiska, jak choćby to, które miało miejsce w szopie w Clarendon w Quebec. Pewne wspólne cechy charakterystyczne i wzorce są drogowskazami do nieznanego.

Oto przykład: latające świnie, zapewne najkomiczniejsze i najbardziej nieprawdopodobne ze wszystkich dziwnych zjawisk. Jedną widziano pewnej nocy nad Llangollen, w okresie gwałtownego ożywienia religijnego w Walii w latach 1904-1905. Miała krótkie skrzydła, cztery nogi i poruszała się z prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. Z pewnością było to złudzenie, bo choć użyto "silnych lornetek polowych", obserwowany obiekt był zbyt odległy, znajdował się bowiem na wysokości trzech kilometrów. Ale skoro latające tuczniki nie istnieją, to skąd wzięły się trzy ogromne świńskie kupy na balkonie pierwszego piętra na Sparkler Drive 325b w Huntington Beach w Kalifornii w styczniu i lutym 1982 roku? Jeżeli nie istnieją gigantyczne domowe zwierzęta, to co pozostawiło odcisk kurzej łapy o długości dwu i pół metra i szerokości prawie pięciu metrów na polu kukurydzianym w Gianpiero Baizi w okolicy Mediolanu latem 1985 roku?

Takie nieprawdopodobnie dziwaczne zjawiska jeszcze bardziej zamazują granice między tym, co wiarygodne, a tym, co niewiarygodne, i to w dziedzinie, która z natury rzeczy budzi uzasadnione zwątpienie. Wyśmiewanie ich lub całkowite ignorowanie nic nie zmieni, istnieją bowiem także relacje - z pewnością znacznie bardziej wiarygodne - o zjawiskach niemal równie dziwacznych. Potwór z Marylandu, zwany Satyrem, grasujący od 1957 roku w bocznych uliczkach hrabstwa Prince George, wydawał się tworem ludowej fantazji. Miejscowi nie byli zgodni co do tego, czy jest starodawnym pustelnikiem z długą białą brodą, oszalałym naukowcem z ośrodka badań rolniczych w Beltsville, czy też jakimś nieznanym stworem, choć - jak się wydaje - jedynym jego celem było straszenie romansujących w ciemnych uliczkach par studentów miejscowego college'u. Jednak dokładne badanie źródła tej legendy wykazały w końcu, że pogłoski pojawiły się w sierpniu 1975 roku, kiedy państwo Garner z Brown Station Road ujrzeli w okolicy Upper Marlboro owłosioną małpę. Podobne stworzenie widziało jeszcze dwukrotnie jesienią 1976 i w marcu 1977 roku trzech różnych świadków. Było podobne do goryla, miało sto osiemdziesiąt cm wzrostu, wypukłe plecy i brązowo-szarą sierść. Tak więc legenda o Satyrze może brać początek z obserwacji rzeczywistego, podobnego do małpy stworzenia: coś jakby Wielka Stopa w Marylandzie.

Fakt, iż pewne zjawiska powtarzają się, czyni je bardziej wiarygodnymi. Latem 1970 roku nad domem państwa Smith na Forest Avenue w Caldwell w New Jersey pojawiła się srebrzysta smuga, jakby linka. Zwisała z niewidzialnego obiektu przez cały sierpień, budząc niemałe zdumienie Smithów, ich sąsiadów i miejscowej policji. Kilka dni po pojawieniu się smugi w lokalnej gazecie pisano:

Wydaje się sztywna jak drut, a nie jak sznurek. W promieniach słońca mieni się srebrzyście. W poniedziałek znajdowała się na wysokości pięćdziesięciu metrów nad domami na Forest Avenue i Hillside Avenue. We wtorek Smithowie i inni obserwatorzy zauważyli, że się lekko chwieje, jakby jeden koniec był luźniejszy, znajdowała się też trochę niżej.

Policja z Caldwell próbowała w poniedziałek ustalić jej położenie. Znaleziono ślady smugi z jednej strony w Hillside, a z drugiej w West Caldwell, nim jednak zdołano określić jej źródło, zniknęła w chmurach. Próbowano znowu we wtorek, ale także z mizernym skutkiem.

Pochodzenie nici pozostaje zagadką. Jedno z najbardziej wiarygodnych tłumaczeń głosi, że była to linka, która oderwała się od przelatującego nad miastem balonu. Ale wisiała tam dzień po dniu, dostatecznie długo, aby zainteresował się nią badacz Berthold Schwartz, który przybył do Smithów i stwierdził obecność nici czy też linki. Po południu 31 sierpnia rodzina usłyszała głośny wybuch, jakby uderzenia dźwiękowego, a wkrótce potem linka spadła na ziemię obok ich domu. Smith zawiadomił policję, która natychmiast przyjechała i zabrała linkę na posterunek. Okazało się, że jest to sztywna, półprzeźroczysta nylonowa linka do wędek.

Jednak niezależnie od tego, czy całe zdarzenie miało jakieś znaczenie czy nie, ta dziwaczna historyjka nie należy do wyjątków. We wrześniu 1978 roku mechanik samochodowy John Wright z Greensburg w Ohio ujrzał, że coś szarpie krzewem za domem. Była to linka wędkarska zwisająca z nieba. Ściągnął jej trzysta metrów, nawijając na osiem szpul. Wówczas linka pękła, a jej koniec poszybował w niebo i zniknął mu z oczu.

Wieści o podobnych dziwach można znaleźć w annałach nieznanych zjawisk. Niektóre pochodzą z krajów mających podobną kulturę i tradycję. Relacje o Czarnym Psie, ogromnym, kudłatym widmowym zwierzęciu o płonących czerwono ślepiach, pojawiły się najpierw na północy, wschodzie i zachodzie Anglii, lecz podobne potwory widziano również w północnej Europie, Nowej Szkocji i niektórych rejonach Stanów Zjednoczonych. Opisy wykazują niezwykłe podobieństwo, niezależnie od miejsca, w których napotkano owo zwierzę, choć nie ma pewności, czy są to duchy łagodne, obojętne czy wrogie w stosunku do ludzi. W hrabstwie Londonderry w 1928 roku pewien student Trinity College w Dublinie, który nigdy nie słyszał o Czarnym Psie (albo pooka, jak go nazywano w Irlandii), łowił właśnie ryby na brzegu rzeki, gdy dojrzał ogromnego brytana wlokącego się wzdłuż płytkiego strumienia. Przestraszony chłopak wdrapał się na pobliskie drzewo, skąd obserwował przechodzące zwierzę. Spojrzało nań ślepiami jak rozżarzone węgle, pełnymi "niemal ludzkiej inteligencji, po czym obnażyło kły, wydając coś pomiędzy warkotem a chichotem". Ludzie na wsiach w Mississippi w latach trzydziestych opowiadali o spotkaniach z ogromnymi czarnymi psami "o wielkich czerwonych oczach, żarzących się jak węgle". We Francji pisarz Pierre van Paassen poszczuł własnymi, niezwykle agresywnymi psami jakieś czarne stworzenie, które nagle pojawiło się w domu. Van Paasen odnotował:

Potem stało się coś strasznego (...) zrejterowały do mego pokoju, szczerząc zęby i powarkując. Wydawały dźwięki, jakby nękał je ból nie do wytrzymania, kłapały zębami na wszystkie strony, jakby walczyły z groźnym przeciwnikiem. Nigdy nie widziałem moich psów tak śmiertelnie przerażonych. Nie mogłem im pośpieszyć z pomocą, bo niczego nie dostrzegałem. Walka z niewidzialnym wrogiem trwała niecałe dwie minuty. Potem jeden z psów zawył, padł w agonii na podłogę i zdechł.

Motyw wielkiego czarnego psa pojawia się w ludowych legendach i w literaturze, od bajek Hansa Christiana Andersena po przygody Sherlocka Holmesa. Niewykluczone, że widmowy pies w baśniach jest odbiciem prawdziwego stworzenia, napotkanego w dawnych czasach.

Relacje takie budzą tym większe zainteresowanie, jeśli napływają z różnych krajów i okresów historii. Opowieści o ogromnych stworzeniach przypominających małpy znane są w kulturach tak odległych, jak australijscy aborygeni i współczesna cywilizacja Kalifornii. Większość stworzeń żyjących w jeziorach przypomina potwora z Loch Ness. Jednak istnieje także wiele innych, mniej znanych przykładów uderzającego podobieństwa. W Alpach szwajcarskich, austriackich i bawarskich tubylcy i turyści spotykają niekiedy agresywną, chowającą się w szczelinach skalnych jaszczurkę, zwaną tatzelwurm, czyli robaka z nogami. W niektórych rejonach jest ona znana jako "robak-sprężyna", ze względu na zdolność skakania. Świadkowie twierdzą, że potrafi skoczyć na wysokość blisko trzech metrów, atakując i raniąc bydło. Opisy tego niewielkiego potwora różnią się nieco, lecz świadkowie na ogół twierdzą, iż jaszczurka mierzy od czterdziestu pięciu do dziewięćdziesięciu centymetrów, ma obły kształt, dwie lub cztery krótkie, serdelkowate łapy i krótką, wielką głowę. Choć jest dobrze znana w tym rejonie, tylko nieliczni cudzoziemcy słyszeli o tatzelwurmie, mimo iż jaszczurce poświęcono sporo miejsca w dziele Bernarda Heuvelmansa On the Track of Unknown Animals, dotyczącym kryptozoologii. Opis jaszczurki mocno przypomina równie tajemniczego węża, tzuchinoko, którego już od XIII wieku widywano w górskich rejonach wysp Japonii i w Korei. Podobnie jak tatzelwurm, ów wąż ma ogromne oczy, duże łuski i potrafi skakać. Są też pewne różnice w opisach, zwłaszcza brak kończyn u japońskiego potwora. Relacje te, pochodzące z dwóch różnych części świata, mogą dowodzić istnienia nieznanego zwierzęcia, które ewoluując, dało początek dwóm podobnym gatunkom - jaszczurce i wężowi. Mogło być też i tak, że w różnych kulturach zrodziła się zbliżona tradycja ludowa.

Kryptozoologia nie jest jedyną dziedziną z pogranicza znanego i nieznanego, w której odkrywamy takie dające do myślenia analogie. Walijscy historycy dynastii Tudorów podają ogromnie ciekawą legendą o cochion, czyli "czerwonych" - ludziach żyjących w Coed y Dugoed Mawr (wielkich ciemnych lasach). Nie budowali chat, ale dzięki wyjątkowym umiejętnościom posługiwania się łukiem i strzałami terroryzowali miejscowych mieszkańców, którzy w kominy swych domów wtykali kosy, żeby uniemożliwić cochionom przedostanie się do wnętrza i wymordowanie śpiących domowników. W niektórych walijskich legendach cochiony przedstawiane są jako istoty z bajki, w innych są istotami całkiem realnymi. Urządziły ponoć w latach trzydziestych XV wieku zasadzkę na miejscowego ziemianina, barona Owena, i zamordowały go. Ostatnio wysunięto przypuszczenie, że mogło to być plemię Indian, którzy w jakiś sposób przebyli Atlantyk i dotarli do Anglii. A wśród Indian Piute w Newadzie znane jest lustrzane odbicie tej legendy. Mówi ona o plemieniu czerwonowłosych kanibali, zwanym Siwash, którego członkowie mieli jaśniejszą skórę niż inni tubylcy i polowali na Indian Piute, ale w końcu zostali pokonani w trwającej trzy lata wojnie. Nieliczni ocalali kanibale schronili się w jaskini. Indianie Piute znaleźli jaskinię, obłożyli ją stertami drewna i podpalili, a znajdujący się wewnątrz ludzie udusili się. Niewiele jest obecnie dowodów na istnienie plemienia Siwash, a współcześni Indianie Piute przypuszczają, iż byli to Europejczycy lub Egipcjanie, którzy przypadkiem znaleźli się w Ameryce.

Inne plemię amerykańskich Indian, Navaho, wierzy w istnienie społeczności złoczyńców, zwanych "chodzącymi w skórach". Mieli oni coś wspólnego z europejskimi wilkołakami - ludźmi zdolnymi przemieniać się w zwierzęta, obdarzonymi także innymi niezwykłymi umiejętnościami (na przykład mogą poruszać się szybciej niż samochód). Ale legenda głosząca, iż żyją w grupach i ubierają się w skóry zwierząt, jest przypuszczalnie reminiscencją europejskiej tradycji sabatów czarownic. To samo można powiedzieć o jednej z najbardziej tajemniczych społeczności, zwanej Brujeria, czyli stowarzyszeniu czarowników, żyjących w tworzących labirynt jaskiniach pod niedostępnymi lasami Chiloe - dużej wyspy u wybrzeży Chile.

Członkowie Brujerii noszą kaftany z ludzkiej skóry, zdartej z ciał chrześcijan. Odzież ta świeci w ciemności, mogą się więc poruszać nocą tajemnymi ścieżkami w gęstym lesie. Stowarzyszenie ma własny statek widmo "Caleuche", którym dowodzą czarownice, a załogę stanowią marynarze z rozbitych statków. Fregata, częstokroć przedstawiana jako płonący statek widmo, nawiedza wody cieśniny Northumberland. Może żeglować w czasie wichury, a nawet zapaść się w wodę, co jest o tyle wygodne, że statek służy do szmuglowania towarów zakupionych u sprzyjających Brujerii dostawców. Gdy na dziwnym statku zdarzy się awaria silnika, chroni się on do zacisznej zatoczki. Jeśli coś przeszkodzi załodze w naprawie, przemienia się natychmiast ze statku w ogromny kloc drewna.

Ale głównym zadaniem Brujerii jest podkopywanie cywilizacji ludzkiej. Podczas obrad członków stowarzyszenia straż trzymają dwa potwory, chivato i invunche, oba ukształtowane z ludzkich dzieci. Chivato jest pół kozłem, pół człowiekiem, a invunche to jeszcze dziwniejszy stwór: otóż głowa małego chłopca wykręcana jest przez wiele miesięcy opaską zaciskową, aż przekręci się o 180° i patrzy do tyłu. Prawe ramię zostaje następnie przyszyte do nacięcia pod łopatką. Nowy invunche obrasta szczeciną, a jada ludzkie mięso. Trzymany jest nago w kwaterze głównej Brujerii, gdzie pełni zarówno rolę ochrony, jak i talizmanu podczas niektórych obrzędów.

Brujeria nie jest tylko częścią bogatego folkloru hiszpańskojęzycznego Chile. Dwukrotnie - w 1743 i w 1880 roku - dwaj rzekomi członkowie społeczności zostali schwytani i poddani próbom jako czarownicy. Podczas wielkiego sądu w 1880 roku jednym z głównych świadków był pewien starzec, Mateo Conuecar. Wskazał on niejakiego Jose Merrimana jako króla czarownic, wyjaśniając, iż przedostał się do świętych jaskiń Brujerii przez korytarz znajdujący się za tajemnymi drzwiami w piwnicy Merrimana. Istnieją interesujące podobieństwa między legendami o hodowaniu potworów przez Brujerię a zwyczajami panującymi wśród Daków - starożytnego plemienia Cyganów z terenów obecnej Rumunii, którzy także uprawiali ten proceder. Dakowie mieli swoje kwatery w wąwozie de Pancorbo w pobliżu Victorii w Hiszpanii, choć spotykano ich także w okolicy Diekirsch w Niemczech, w Bourbonne-les-Bains we Francji i w starym zamku w pobliżu Cleveland w Anglii. Nazywano ich "handlarzami dzieci", specjalizowali się bowiem w porywaniu trzy-, czteroletnich dzieci, które okaleczali i deformowali, aby następnie sprzedać włóczęgom i niewidomym jako pomocników w żebraniu. Chile, jak wiadomo, przez kilka stuleci było kolonią hiszpańską. Możliwe, że niewielka grupa Daków wyemigrowała tam z okolic Victorii i stworzyła osadę. Albo też były to tylko tradycyjne przekazy o metodach stosowanych przez Cyganów, które dotarły aż do Ameryki Południowej i stały się zaczątkiem legendy o Brujerii.

Naturalnie w relacjach pochodzących z różnych kontynentów są zarówno znaczące różnice, jak i podobieństwa. Wampir filipiński na przykład jest całkiem inny niż europejski. Filipiński manananggal jest kobietą, która może podzielić się na dwoje, a górną połowę wysyła nocą na poszukiwanie dzieci na pożarcie. Nie boi się czosnku, ale można ją odpędzić za pomocą wysuszonego rybiego ogona i, podobnie jak europejskie wampiry, jest wrażliwa na światło dzienne. Obie połowy muszą się połączyć przed świtem, bo inaczej wampir zginie. W Manili w maju 1992 roku podczas kampanii wyborczej zapanował paniczny strach przed manananggalą. Pewna kobieta imieniem Martina Santa Rosa ogłosiła, że została napadnięta przez potwora: "Zaatakowała mnie, miałam szczęście, że udało mi się uwolnić. Widziałam tylko połowę jej ciała. Była naga. Miała długie, zmierzwione włosy, a także długie ręce, pazury i ostre kły". Sąsiad Martiny, Alfonso Bernardo, potwierdził tę relację, mówiąc, że widział, jak górna połowa manananggali wyleciała z domu Martiny. Podobnie rusałki znane w szkockiej tradycji są zupełnie odmienne od wampirycznych burundyjskich mambu mutu, czyli "małych ludzi". W niezliczonych odmianach występują one na całym świecie. Zachodnie elfy są całkiem inne niż odmiany spotykane na Dalekim Wschodzie, jak choćby jawajski tuyul, istota wyglądem przypominająca łyse, nagie dziecko o wielkich oczach i czerwonej skórze. Podobnie jak większość orientalnych duchów, tuyul porusza się nie dotykając ziemi, jest podobny do europejskich krewniaków w tym, że nie poddaje się wszelkim próbom zepchnięcia do świata baśni i legend i nadal pojawia się nawet we współczesnym świecie. W 1985 roku japońska ekspedycja, zorganizowana w celu poszukiwania tuyuli, odwiedziła wyspy Indonezji i przeprowadziła w Dżakarcie wywiad z projektantem mody, który powiedział: "Widziałem tuyula jakieś trzy lata temu. Był najprawdziwszy w świecie. Wyglądał jak nagi chłopiec i próbował ukraść mi pieniądze".

Na koniec są zjawiska, które wiążą się z określonymi ludźmi i podążają za nimi nawet na drugi koniec świata. Typowym przykładem jest zespół nagłej niespodziewanej nocnej śmierci (SUNDS - sudden unexplained nocturnal death syndrome), tajemnicze, lecz prawdziwe zjawisko, śmiertelna choroba, której przyczyn nie udało się zidentyfikować. Choroba, jeśli tak to można nazwać, prawie zawsze poraża mężczyzn z południowo-wschodniej Azji - Tajlandii, Kambodży, Wietnamu i Laosu - ale dotyczy także emigrantów, na przykład na Bliskim Wschodzie. Symptomy są raczej niezwykłe: ofiara, przeważnie zdrowa i dobrze zbudowana, umiera nagle we śnie czasem z pianą na ustach, jakby została brutalnie zamordowana.

Choć SUNDS pochłonął już setki ofiar, lekarze nadal nie rozumieją jego mechanizmu, nie potrafią też wytłumaczyć, dlaczego atakuje tę właśnie grupę ludzi. Zresztą nadanie mu takiej właśnie nazwy wskazuje na bezradność środowiska medycznego. Jednakże w Tajlandii ustalono szczególne cechy charakterystyczne choroby. Śmierć tego rodzaju interpretuje się tam jako działanie żeńskich złych duchów, polujących na odpowiedniego męża. Po śmierci ofiary są zmuszane do poślubienia swych morderczyń. Aby uniknąć tego losu, niektórzy Tajlandczycy kładą się spać w kobiecych ubraniach i malują twarze w nadziei zmylenia żeńskich duchów.

Innym przykładem może być olbrzymi kangur, który w 1934 roku pojawił się na obrzeżach południowego Pittsburgha w Tennessee. Zabił i częściowo pożarł kilka psów policyjnych, sporo gęsi i kaczek. Tropiono go aż na zbocze góry, gdzie zniknął w jaskini. Nigdy już się nie pojawił ani nie został zidentyfikowany. Ale mimo iż popadł w niepamięć, sprawił, że ta dziwna planeta, którą opuścił, wydała się jeszcze dziwniejsza.

 






Mike Dash - Granice poznania